Na zegarze wybiła godzina ósma osiemnaście. Zamiast spać
słodko w moim wygodnym, ciepłym łóżku przygotowałam sobie kubek gorącej kawy,
mający rozbudzić mnie dostatecznie i usiadłam do komputera z zamiarem napisania
recenzji. Nasuwa się jednak zasadnicze pytanie – czy ja w ogóle mam
jakiekolwiek pojęcie o recenzowaniu prac? Otóż niezbyt. Efekt przysypiania na
lekcjach języka polskiego ;)
Czytanie książek od dłuższego czasu jest moim sposobem na
zabicie czasu, lecz z moim wybitnie wybrednym gustem niestety nie wszystko, co
wpadnie w moje ręce, zostaje przeczytane od deski do deski, przytaczając znane
przysłowie. Ciężko mi znaleźć coś dla siebie i być może dlatego podjęłam
decyzję o przedstawianiu wam moich opinii i odczuć odnośnie danych dzieł.
Aczkolwiek proszę was od razu – jeśli zastanawiacie się nad
sięgnięciem po daną książkę i całkiem przypadkiem trafiliście tutaj, nie
opierajcie swego wyboru tylko i wyłącznie na mojej (pseudo)recenzji, ponieważ
jest to iście subiektywne podejście i moje zdanie nie zawsze pokrywa się ze
zdaniem innych osób.
Przez kilka dobrych miesięcy przetrzymywałam w witrynie dość
kiepski egzemplarz, którego ni w ząb nie byłam w stanie przeczytać. Powieść
przypominająca wattpadowe mdłe historyjki tylko utwierdziła mnie w przekonaniu,
że w tych czasach wystarczy mieć kaprys i znane nazwisko, nie koniecznie pomysł i talent, a książka tak czy
siak się sprzeda. Ale pieniądze są? Owszem. Dostając propozycję wypożyczenia
części drugiej tylko się zaśmiałam, ale znając moje gusta i guściki,
bibliotekarz po prostu zamilknął, nie wciskając mi nic, nie daj boże,
nieodpowiedniego na siłę.
Wodząc wzrokiem po znanych mi tytułach, które niezbyt mnie
zachęcały, trafiłam na ten: Time Riders.
Podróże w czasie zawsze wzbudzały we mnie zainteresowanie,
głównie wiążące się z tym paradoksy i nieprawidłowości. Fantastyka to
zdecydowanie najczęściej czytany przeze mnie gatunek, więc przeczytawszy opis
umieszczony z tyłu książki nie miałam wątpliwości, iż być może jest to coś dla
mnie. Cytuję:
Liam O’Connor powinien utonąć w morzu w 1912 roku.Maddy Carter powinna zginąć w katastrofie lotniczej w 2010 roku.Sal Vikram powinna spłonąć w pożarze w 2026 roku.
Jednak na chwilę przed wydaniem ostatniego tchnienia ujrzeli przed sobą tego samego tajemniczego mężczyznę, który powiedział: Złap mnie za rękę…
Liam, Maddy i Sal nie zostali jednak ocaleni. Zostali zwerbowani do tajnej organizacji, o której istnieniu nikt nie wie. Teraz mają tylko jeden cel – naprawić historię ludzkości. Dlaczego? Ponieważ podróże w czasie istnieją i jest wielu takich, którzy wracają do przeszłości, aby zmienić bieg historii. Dlatego właśnie powstała tajna organizacja Time Riders – aby zapobiec zniszczeniu świata.
Przynajmniej dla mnie zabrzmiało zachęcająco.
I rzeczywiście – akcja zaczyna się od uratowania naszych
bohaterów ze szponów śmierci. A potem? Może być już tylko ciekawiej, choć
przyznam, można się chwilami pogubić. Ale spokojnie, na pewno nie będziecie
wiedzieli mniej niż Liam, który pochodzi sprzed stu lat ;)
Podczas gdy trójka naszych bohaterów z tajemniczym mężczyzną
– Fosterem – na czele zaczyna szkolenie w zakresie naprawiania zniszczonej
przez ludzi historii, znajduje się oczywiście i taki ktoś, kto rzeczony bieg
czasu próbuje oczywiście zniszczyć. I to nie w byle jaki sposób, ale aby wam
nie spoilerować powiem wam jedynie, że z roku 2066 przenosi się w czasie
kilkunastoosobowy oddział, z Paulem Kramerem na czele (tak, tak, to ten zły ) aby solidnie majstrować przy pewnym istotnym wydarzeniu, mającym kluczowe
znaczenie w dziejach ludzkości. Jak żeby inaczej.
I w tym momencie rozpoczyna się misja przywrócenia w świecie
ładu i składu. Warto wspomnieć tutaj o Bobie – jednostce pomocniczej
wyhodowanej w probówce (fuj?) o ciele i odwadze Schwarzeneggera i mózgu
nowo narodzonego dziecka. Ale spokojnie! Procesor komputerowy umieszczony w jego
czaszce naprawdę wszystko nadrobił. Czy można więc zapałać sympatią do
organicznego robota? Cóż, na te pytanie powinniście odpowiedzieć sobie sami,
gdy już zasięgniecie po lekturę.
Może nie ma ciągłych, dynamicznych bitew i akcji rodem z
Harry’ego Pottera czy Percy’ego Jacksona, ale są chwile zapierające dech w
piersiach i zmuszające nas do wypowiedzenia na głos fraz takich jak „O Boże”
bądź „Co za …!”. Jest jednak nieco rozlewu krwi, szalejące na przedmieściach
Nowego Jorku rządne zguby bohaterów ludzie-mutanty i… totalna zagłada.
Ale przecież czas zawsze można zmienić, prawda?
Zdaję sobie sprawę z tego, że jestem fatalna w opisywaniu
fabuły, a jedyne na co czekacie ode mnie to słowo tego, jak mi się podobało. A
podobało mi się naprawdę bardzo.
Historia jest nietuzinkowa, przynajmniej dla mnie – osoby,
która jeszcze nigdy nie miała styczności z powieściami o tematyce podróży w czasie. To jest
naprawdę przyjemny powiew nowości w tak namiętnie czytanych przeze mnie wattpadowych
fanfictions, z czego połowa jest taka sama, a drugiej połowy nie da się czytać.
Jeśli mogłabym wprowadzić ocenę od jeden do dziesięciu, pan Alex Scarrow
zdecydowanie zasłużył na grubą dziewiątkę (zostawmy sobie zawsze ten jeden
punkt dla pewności). Tak naprawdę za ocenianie stylu czy ortografii nie będę
się brała – jest to tłumaczenie na język polski. Czy jest więc sens oceniania
pracy tłumacza? Fakt, jest to odzwierciedlenie oryginalnego tworu, ale nie
sądzę, aby błędy popełnione przez naszą ekipę miały prawo spadać na barki
samego autora. Styl? Cóż, polski jest pięknym językiem i mamy tak ogromny zasób
słownictwa, że dla wprawnego polskiego pisarza rozbudowany, przepiękny opis
zachodu słońca nie byłby problemem. I jeżeli ktoś, tak jak ja, nazbyt się do
tego przyzwyczai, prace tłumaczone z innych języków, które słownikowy zasób
mają niestety mniejszy, a jedno słówko ma dwieście znaczeń, będą – w porównaniu
- niestety przeciętne.
Ale zapewniam - to, co zawarte jest na kartach pierwszego
tomu „Time Riders” jest w stanie porwać nawet najbardziej wybrednego
czytelnika.