Zapewne każdy z nas posiada w swej domowej biblioteczce
książkę, z którą wiążą się słodkie wspomnienia z dzieciństwa. Pierwsze kroki
stawiane ku przygodzie z czytelnictwem, pierwszy zakupiony przez nas samych tom
powieści, która na wiele, wiele lat pozostała naszą ulubioną.
Słynne „Opowieści z Narnii” nie bez powodu zaliczane są do
klasyki dziecięcej, mimo tego, iż wokół serii narosło nieco kontrowersji. Niemalże
każdy miał styczność z tą konkretną historią, jeśli nie pod postacią książek to
zapewne oglądając film na ekranie swego telewizora – co z resztą ułatwiła nam
jedna ze stacji telewizyjnych, emitując w poprzednie piątki wszystkie z trzech
nakręconych części (gdyż jest tu mowa oczywiście o słynnych kinowych
adaptacjach, poza tym oczywiście istnieją jeszcze inne).
Jednak nie o filmach będę mówić, o kontrowersjach tym
bardziej, a o moich wrażeniach po przeczytaniu książki, po raz któryś zresztą
odkąd tylko w swej kolekcji posiadłam tenże konkretny egzemplarz.
„Opowieści z Narnii – Lew, Czarownica i Stara Szafa”
znalazły się na liście obowiązkowych szkolnych lektur w klasie czwartej szkoły
podstawowej, o ile mnie pamięć nie myli. Chociaż film znałam już wcześniej,
była to moja pierwsza styczność z wersją papierową, a jako niestety wielki
leniuch mój zapał do przejścia kilkunastu kroków z klasy do szkolnej biblioteki
i zasięgnięcia po książkę był po prostu… zerowy. Było to około ośmiu lat temu,
więc jako dziecko dziesięcioletnie, nie ukrywam, nie znosiłam czytania lektur,
a moimi jedynymi przyjaciółmi były opasłe tomiszcza Harry’ego Pottera, które
traktowałam jako złoto i diamenty wśród innych powieści, które jednym słowem
były be. Niestety – a może i stety zważając na fakt, jak niemalże po
dekadzie kocham rzeczoną historię – przeczytać trzeba było, bo inaczej do
dziennika wpadała jedynka, a dla dziecka dziesięcioletniego była to rzecz
najgorsza pod słońcem – gorsza niźli przebrnięcie przez dwieście stron czegoś,
co zadała pani. Ale oczywiście, jak to ja, spóźniłam się i kiedy wszystkie tomy
z biblioteki zostały wypożyczone (a w miejskiej placówce niestety znajdowały
się wielkie księgi zawierające po kilka części na raz, których bym niestety nie
dała podźwignąć w plecaku – co prawda kartę założyłam tam dopiero jakieś
dwa-trzy lata temu, ale o wadze powieści przekonałam się zeszłego lata)
musiałam zakupić własny egzemplarz.
Dlaczego o tym mówię? Gdyby nie fakt, iż w mojej starej
szafie spoczywa sobie inna Stara Szafa,
najpewniej nie powróciłabym do tego przez długi, długi czas. A jednak, z braku
czegoś ciekawego w bibliotece powracałam do czegoś co mam pod ręką i znam.
Historia rozgrywa się w Anglii w czasie wojny, a nasi
bohaterowie udają się na wieś w celu
uniknięcia nalotów bombowych. Rzecz jasna jest nimi czwórka rodzeństwa Pevensie – Piotr, Zuzanna, Edmund oraz Łucja,
którzy w wersji oryginalnej nosili imiona Peter, Susan, Edmund oraz Lucy. Nie
jestem zwolenniczką spolszczania tudzież tłumaczenia imion, ale w tym
przypadku, kiedy jest to książka dla
dzieci, łatwiej jest się oswoić z postaciami, które noszą tak dobrze znane
nam z życia codziennego imiona. To samo tyczy się z resztą zupełnie innych,
odgrywających swą rolę bohaterów.
Dzieci trafiają do posiadłości profesora Kirke’a, gdzie
najmłodsza z nich, Łucja, jako pierwsza trafia do magicznego świata, ukrytego
za wrotami… szafy. (Jak się jednak dowiadujemy z części kolejnych, nie była to
zwykła szafa, ani po prostu magiczna szafa – wykonana została z, jeśli się nie
mylę, jabłoni która wyrosła z ogryzka przyniesionego z samej Narnii). Tam spotyka
fauna imieniem Tumnus, a kiedy wraca do swego rodzeństwa ci niestety nie chcą
uwierzyć jej w całą historię. Ale tak na zdrowy chłopski rozum… gdyby wasza
malutka siostra przybiegła do was krzycząc, że w szafie jest magiczna kraina
gdzie bawiła się z faunem sami pomyślelibyście, że nieźle się bawi, bądź
naoglądała się za dużo bajek. Natomiast nasz magiczny mebel, nagle przestał być
już taki magiczny, w swym wnętrzu nie chowając żadnej krainy przepełnionej
śniegiem i magicznymi istotami - tylko grube, pachnące naftaliną futra.
Tak swoją drogą, czy ktoś z was pomyślał kiedyś o tym, że być może te futra wcale nie wisiały w tej szafie przypadkowo?
Z kolei Edmund, który najbardziej z tego powodu dokuczał swojej młodszej siostrzyczce, prędko przekonuje się, że miała rację. Pech jednak chce, iż w swej przygodzie natrafia jednak na najbardziej nieodpowiednią osobę, na jaką wpaść z Narnii mógł, a dzięki swojej naiwności (i magicznemu ptasiemu mleczku) prędko zostaje zmanipulowany do przyprowadzenia do krainy całej czwórki swego rodzeństwa, aby… wiadomo.
Nasi bohaterowie są jeszcze dziećmi - choć ich wiek nie jest wspomniany, a jedynie które z nich jest starsze/młodsze, bez wątpienia trzeba przyznać, iż odnośnie tego każde z nich ma charakter wykreowany niemalże perfekcyjnie. Piotr jako najstarszy z nich stara kierować się zdrowym rozsądkiem i prędko przejmuje dowodzenie, tym samym biorąc odpowiedzialność za resztę swojej rodziny. Zuzanna, choć początkowo naprawdę nie miała najmniejszej ochoty zapuszczać się w głąb Narnii a jedynie wrócić do domu i zapomnieć o wszystkim (co z resztą w Ostatniej Bitwie widać perfekcyjnie, ale nie mam zamiaru dawać niepotrzebnych spojlerów) mimo wszystko postanawia nie opuszczać swego rodzeństwa i wyruszyć wraz z nimi. Oczywiście pomiędzy książkową a filmową wersją jest wyraźny kontrast – w filmie Zuza była niemalże kobietą, wyznaczającą się odwagą w chwilach tego wymagających, w wersji książkowej będąc jedynie nieco starszą i może mniej podekscytowaną wersją rządnej przygód Łucji. I oczywiście jest jeszcze Edmund, który z naiwnego chłopca, który swoją duszę zaprzedał Białej Czarownicy (czy raczej ptasiemu mleczku, ale kto go nie uwielbia?) wyrasta z biegiem czasu na spokojnego i sprawiedliwego władcę.
Akcja opiera się na walce ze złem, gdzie oczywiście ono
przegrywa i standardowo na końcu mamy nic innego jak szczęśliwe zakończenie. Objęcie czterech tronów Ker-Paravelu… Czy
to nie brzmi jak coś, co zrodzić by się mogło w umyśle właśnie rządnego przygód
dziecka? Czy w najśmielszych snach żadne z nas nie chciało być odważnym
rycerzem, sprawiedliwym i szanowanym królem, bądź piękna księżniczką? Brać
udział w zwalczaniu wrogów, aby następnie żyć w chwale?
A potem… tak po prostu z tego wyrastaliśmy i opuszczaliśmy ten świat na zawsze.
Ale czy na pewno?
Tak naprawdę nie pamiętam pierwszych wrażeń po przeczytaniu
lektury, ale nie ukrywam, że nawet po setnym przebrnięciu przez jej karty
będzie ona wciąż tak samo wyjątkowa dla mnie. Pomimo tego, iż język jest
zdecydowanie dostosowany do dzieci, autor stworzył niesamowicie magiczną
otoczkę wokół równie barwnego, pięknego i czarującego świata. I jeśli czyta się
to – nawet po raz tysięczny –jako już człowiek starszy i bardziej doświadczony,
dostrzegamy w tym o wiele, wiele więcej niż w momencie, gdy zaczytywaliśmy się
w tym jako szkraby z podstawówki. Być może to czyni historię tak wyjątkową –
napisana dla dzieci z dostosowanym do ich wieku językiem, lecz z treścią, którą
tak naprawdę zrozumiemy w pełni, kiedy dorośniemy. Ale czy nie o to chodziło właśnie
z tej magicznej krainie? Że dostajemy się do Narnii jako dzieci by się czegoś w
niej nauczyć i powracamy do niej tak często, dopóki nie wyniesiemy z niej
wszystkich, najważniejszych lekcji?
A wy lubicie tę serię książek czy preferujecie filmy?
Co o tym wszystkim myślicie?
Jak często sami powracacie w progi tego magicznego świata?
A może jeszcze nie znacie tej historii?
Po słowie pragnę jeszcze wyjaśnić jedną kwestię. Nie jest to pod żadnym względem recenzja, której niestety do dziś nie nauczyłam się porządnie pisać, a raczej "kilka słów o..." czy "moje wrażenia po przeczytaniu". Nie traktujcie tego zatem jak wypowiedź profesjonalisty, znawcy książek, prędzej jako krótki opis samej treści z małym dodatkiem żywionych przeze mnie do niej uczuć.
A wy lubicie tę serię książek czy preferujecie filmy?
Co o tym wszystkim myślicie?
Jak często sami powracacie w progi tego magicznego świata?
A może jeszcze nie znacie tej historii?
Po słowie pragnę jeszcze wyjaśnić jedną kwestię. Nie jest to pod żadnym względem recenzja, której niestety do dziś nie nauczyłam się porządnie pisać, a raczej "kilka słów o..." czy "moje wrażenia po przeczytaniu". Nie traktujcie tego zatem jak wypowiedź profesjonalisty, znawcy książek, prędzej jako krótki opis samej treści z małym dodatkiem żywionych przeze mnie do niej uczuć.
Ciekawy post, taki mały powrót do dzieciństwa :)
OdpowiedzUsuńZapraszam na mojego bloga http://ksiazkidobrejakczekolada.blogspot.com/ :)
Świetnie jest ten artykuł. Mam nadzieję, że będzie ich więcej.
OdpowiedzUsuń